26 marca 2016

Złote koniki Dorota Gellner

Złote koniki to książeczka mądra i wzruszająca. Autorka - Dorota Gellner - poetycką prozą opowiedziała maluchom kim są złote koniki, kto mieszka w piaskownicy, jaki smok przynosi noc, dlaczego pada deszcz i kto mieszka "w ciemnym świecie". Historyjki są krótkie i śliczne: nasycone epitetami i wyrazami dźwiękonaśladowczymi:  (...) spadają z chmury dzwoneczki szklane, rozkołysane i rozśpiewane. A w każdym siedzi maleńki duszek - z deszczu ma głowę i z deszczu brzuszek. Dorota Gellner stworzyła świat interesujący dla dzieci: pełen wróżek, koników, skrzatów, smoków i krecików. Każda miniopowiastka oparta jest na konkretnej emocji takiej jak: radość, zaduma, ciekawość, smutek. I każda mówi o czymś bardzo ważnym, ale przefiltrowanym przez dziecięcą percepcję. Tytułowe złote koniki wiatr zdmuchnie jak świeczki, bajkowa królewna wymknęła się z bajki, kotek żyje tylko w naszych snach, MROK to smok, który omroczył świat. Dorota Gellner oswaja trudne tematy: przemijanie, wyalienowanie, ciemność, której się boimy - tak, to wszystko jest - zdaje się mówić, wyjaśnia też dlaczego pada deszcz i skąd się bierze ciemność. Wszystko to podaje bez grama dydaktyzmu, tak lekko jak na wirtuoza słowa przystało. Są też historyjki mające na celu jedynie zadumać czytelnika, zaskoczyć i rozbawić. Taka jest ujmująca czarem Pisankowa Wróżka: Rozrzuciła wkoło szafir, fiolet, róż, tu tęczowy wzorek, tam tęczowy kurz. Moją prawie sześcioletnią córkę zafascynowało, że po Pisankowej Wróżce został tylko ślad jej kolorowej pisankowej nóżki. Z zapartym tchem śledziła ten trop na przepięknej ilustracji.
Autorką obrazków, które w mojej opinii współtworzą efekt całości, jest pani Ewa Podleś. Chylę czoła przed Jej talentem malarskim. Wydaje mi się, że wbrew pozorom nadal większość wydawnictw nie docenia roli ilustracji. Proponują koszmarki, wydumane kreski, disnejowską konwencję albo zbyt poważne, groteskowe w wymowie obrazki, celują w tym oficyny publikujące baśnie braci Grimm lub Andersena. Nie ma też nic gorszego niż źle umieszczona ilustracja, za daleko od tekstu.
Jednak Złote koniki wydawnictwa Muza SA to publikacja doskonała. Utwory Doroty Gellner w pełni harmonizują z dziełami Ewy Podleś. Są urocze: kolorowe, pełne szczegółów, o wyraźnych konturach, możliwe do bezproblemowego odczytania przez 4-6 latka.
Jako dziecko lubiłam bardzo serię bajek o Reksiu i książeczki o wróbelku Ćwirku, ponieważ tam często, w porównaniu w innymi bajkami, pokazywano domki bohaterów, małe mebelki, lampki. Inspirowało mnie to do tworzenia domków i mebelków z pudełek od zapałek. Kiedy zobaczyłam podziemny świat krecików Ewy Podleś - oniemiałam z zachwytu. Ta ilustracja pokazuje kilka pięter krecikowego podziemia, w tym pokój z łóżeczkiem i pomieszczenie z telewizorem: Czarne lustra, czarne bramy, czarny świat zaczarowany.

13 marca 2016

Godzina pąsowej róży Maria Kruger

Ta nieco dzisiaj zapomniana książka Marii Kruger powinna doczekać się reaktywacji, ponieważ na to zasługuje. Kiedyś takie pozycje określano mianem "powieść dla dziewcząt" - słusznie, chociaż wiem, że współcześnie brzmi to w sposób niepoprawny politycznie. Jednak nie znam żadnego chłopca, któremu ten utwór by się podobał, a zmusiłam do przeczytania jej - w ramach lektury - około 100 nastolatków w wieku 13-15 lat. Ciekawe, tu dygresja, że tzw. książki dla chłopców, np. Przygody Tomka Sawyera, Chłopcy z Placu Broni (Chłopcy z ulicy Pawła), Niewiarygodne przygody Marka Piegusa, cieszą się uznaniem wśród dziewczyn. Może one są bardziej otwarte na doświadczenie innego punktu widzenia?
Godzina pąsowej róży została wydana po raz pierwszy w 1960 roku, czyli ponad 50 lat temu! Z tego względu dzisiaj można ją czytać aż na 3, a nie na 2 - jak zakładała Autorka - poziomach czasowych. Akcja właściwa bowiem rozpoczyna się w 1960 roku. Główna bohaterka - Andzia - przenosi się w czasie do roku 1880, na chwilę także do 1900. Tymczasem my możemy też porównać obyczaje z połowy wieku XX z naszymi, z pierwszej połowy XXI wieku. A różnice są ogromne, porównywalne z tym, które obserwowała Andzia, nie mogąc się nadziwić odrębnościom między 1880 a 1960 rokiem. To niezwykle pouczająca, z socjologicznego punktu widzenia, lektura. Warto, aby dzisiejsze nastolatki uświadomiły sobie pewną ciągłość kulturową, zauważyły konsekwencje konwencji obyczajowych z minionych lat.
Maria Kruger, rzecz jasna, skupiła się szczegółowo na roku 1880. I tak - nie wolno było wówczas używać słów wskazujących na intymność takich jak: majtki, halka; aktorki miały okropną opinię; kobiety z tzw. towarzystwa nie malowała się ani nie farbowała włosów; panienki nie powinny kłaniać się służącemu; córki całowały rodziców i starszych gości w rękę; kobiety rozwiedzione musiały same sobie radzić, co oznaczało finansową katastrofę. Niektóre poruszane przez Marię Kruger wątki obyczajowe przywodzą mi na myśl powieści Jane Austin, chociaż angielska pisarka roztrząsała obyczajowość swojej epoki w sposób nieporównywalnie ciekawszy narracyjnie i fabularnie.
Andzię fascynowało dlaczego kobiety nosiły niewygodne gorsety, halki i tiurniury. Bohaterka była przyzwyczajona do dżinsów i swobodnego poruszania się. Nie podobało jej się, że w 1880 roku dziewczyna mogła wychodzić tylko w towarzystwie przyzwoitki, że w klasie na pensji, gdy lekcję prowadził mężczyzna, w pomieszczeniu siedziała pilnująca kobieta; dziewczęta nie mogły patrzeć swobodnie na mężczyzn, baletnice i szansonety (dzisiaj: aktorki kabaretowe, śpiewające na scenie); 35-latki wyglądały już bardzo staro, i w ogóle moda: wąsiki, brody, ciężkie fryzury, przytłaczające ubrania sprawiały, że ludzie wyglądali i zachowywali się o wiele poważniej niż ich równolatkowie z połowy XX wieku. To z pewnością jest łatwo zauważalne dla czytelniczek z 2016 roku. I one, i Andzia uważają, że teraz żyje się ciekawiej i swobodniej. Nie zauważają natomiast, bo mają zbyt małą wiedzę na ten temat, że Andzi nie podoba się przedmiotowe traktowanie służby, ponieważ dziewczynie wychowanej w systemie komunistycznym nie mogło się to podobać. Także problemy mieszkaniowe nowopowstałego państwa PRL-owskiego dźwięczały w głowie Andzi. Wrażenie robiły na niej np. duże mieszkania. Bohaterka przywiązywała również wagę do higienicznego trybu życia, mocno akcentowanego w Polsce lat 60. ubiegłego wieku. Dziwiła się, że ludzie się nie gimnastykują i nie myją, a lekarze nie noszą fartuchów.
Współczesna czytelniczka ma jeszcze możliwość porównania swojego życia z życiem Andzi. Pierwszą rzeczą jaka rzuca się w oczy jest brak telefonów komórkowych i komputerów. Potem: ciasnota mieszkaniowa, dystans rodziców wobec dzieci (szokujący w zestawieniu ze współczesną nadopiekuńczością), fakt szycia ubrań u krawca i 10-klasowy system szkolnictwa. Żadna z dziewczyn, z którą tę książkę omawiałam, nie zwróciła uwagi na to, że zarówno nastolatki z XIX wieku, jak i Andzia do pełni szczęścia potrzebują chłopaka. A kobiety samotne, rozwiedzione czy wdowy miały kiedyś naprawdę trudno. Dzisiaj świat białych kobiet, żyjących w państwach europejskich, jest o niebo lepszy. I wywalczyły to sobie same kobiety. Ta wiedza nie przebija się w książce Marii Kruger, ale warto o tym porozmawiać przy okazji jej przeczytania.

Dla polonistki ciekawe jest też zagadnienie używanego języka - w XIX, XX i XXI wieku. Widać, że język żyje, że pewne słowa powstają, bo trzeba nazwać przedmioty, które pojawiły się w naszym świecie, ale jeśli nie są potrzebne - wypadają. Dzisiaj nikt nie mówi na lekarza "konsyliarz", a na pelerynę "rotunda" - to XIX wiek. Andzia używa słów takich jak: "mowa-trawa", "draka", "ki licho". My mówimy: "brawo ja", brawo ty".


30 stycznia 2016

Atlantyda. Wyspa ognia Maciej Kuczyński



Dzisiaj młodzież zaczytuje się powieściami z gatunku fantasy, fantastyka naukowa, techniczna, science fiction - jak to się różnie określa, nie jest im bliska. Żal, że nie czytają ani Stanisława Lema, ani Macieja Kuczyńskiego.

Jego Atlantyda. Wyspa ognia to świetna pozycja dla czytelnika od 12 +, który interesuje się zaginionymi cywilizacjami, czy konkretnie - Atlantydą.
Narracja jest trzecioosobowa, ale prowadzona w taki sposób, że czytelnik razem z bohaterem - Awaru - odkrywa tajemnice wyspy zasiedlonej przez nieznanych przybyszów. Odbiorca czuje się związany z Awaru, bo sam chce się dowiedzieć o co chodzi.
Książka rozpoczyna się przybyciem Awaru na wyspę. Główny bohater to syn króla, został wysłany przez najstarszego ze swego plemienia - Kamau - aby rozpracować zasady życia tych, którzy opanowali wyspę. Kierują nim pobudki pragmatyczne: lud Awaru nie ma siły dalej bronić się przed innymi wrogimi plemionami i chce się osiedlić w bezpiecznym miejscu. Musi jednak wpierw zabić tubylców.
Awaru chce się zorientować jak to zrobić. Przybywa na wyspę i dzięki inteligencji, rozsądkowi oraz bezwzględności udaje mu się wtopić w tłum mieszkańców... - tak myśli bohater, dopiero na końcu dowiaduje się, że od początku był obserwowany.
Maciej Kuczyński skonstruował obraz osiągnięć Atlantydów w taki sposób jak mógłby to widzieć ówczesny człowiek, odnoszący wszystko co widzi do znanych sobie pojęć. Oto przykładowy opis: Na ziemi leżała sieć. (...) Była wykonana z cienkich metalicznych włókien, które przywarły blisko do gruntu (...) Ostrożnie opuścił całą stopę i przeniósł na nią ciężar ciała. Teraz wysunął drugą nogę. Musnął sieć wielkim palcem, poczuł cieniutkie ukłucie. (...) Opuścił całą stopę i nacisnął mocniej. Całą podeszwę od palców do pięty przebiegło kłujące łaskotanie. (...) Zanim postawił stopę, kilka razy potrącał sieć, za każdym czuł jakby ukąszenie ostrymi ząbkami. (...) Przestawił pospiesznie drugą nogę w dalekim wykroku i z jego ust wyrwał się okrzyk. Tym razem cały strumień bólu popłynął z ziemi, rozcinał stopę i łydkę, biegł wzdłuż uda, rozspajał ciało, darł je żywcem, trząsł nimi szarpał. 
Świetny opis działania prądu :)
Książka nie daje odpowiedzi na pytanie kim byli przybysze, nie odwołuje się do żadnych teorii, raczej prezentuje przyczyny zagłady Atlantydy, niestety - banalnie proste: zbytnie zaufanie do własnych możliwości, lekceważenie potęgi natury...
Powieść jest krótka i zwarta, w formacie A6 liczy sobie 150 stron. Jest napisana sprawnie, z użyciem bogatego słownictwa, bez rozwlekłości i głupich dialogów. Dla bystrzaków.

Zapałka na zakręcie Krystyna Siesicka



Krystyna Siesicka zmarła w lipcu 2015 roku, pół roku temu. Zapałka na zakręcie to jej książkowy debiut, po raz pierwszy ukazała się w 1966 roku. Ja czytałam to jako nastolatka, pod koniec lat 80. XX wieku. I teraz sięgnęłam po raz drugi - wydanie oficyny Akapit Press z 2015 roku. Ciekawe ile ta powieść miała wznowień. Kiedyś Krystyna Siesicka była popularna wśród czytelniczek, dzisiaj być może część z nich podsuwa swoim córkom tę lekturę. Zważywszy na to, że jest wydawana, a współcześnie żaden wydawca nie zaryzykuje publikacji czegoś, co nie znika z półek, można sądzić, że nadal jest czytana. To dobrze, myślę, że dla dziewczyn w wieku 12-15 lat to świetna lektura. O miłości, zaufaniu, lojalności i przyjaźni, czyli o tym wszystkim, co w życiu ważne. 
Zapałka na zakręcie to historia miłości między licealistami: Marcinem i Magdą, zwaną Madą. Narracja jest prowadzona na przemian: z punktu widzenia Magdy i Marcina. Dzięki temu mamy pełen ogląd sytuacji, rozumiemy motywację postępowania bohaterów. Dorosłego czytelnika może irytować młodzieńcza głupota Marcina, ale dla nastolatka chyba jest to niezauważalne. Ja nie pamiętam, aby mnie to dziwiło. Raczej bardzo się denerwowałam, aby wreszcie Marcin i Magda się porozumieli. Chłonęłam też informacje o tym, że istnieją rozwiedzeni rodzice, bo ponad 20 lat temu nie mówiło się o tym głośno; uczyłam się rozpoznawać jak porządny chłopak powinien traktować dziewczynę, jak o nią zabiegać. Przyjaciółką Mady jest Miśka, która kocha z wzajemnością tracącego wzrok Piotra - takiego motywu nie znajdziemy we współczesnych anglosaskich czytadłach dla dziewczyn. Jest też wątek trudnych relacji między kobietą a mężczyzną, między matką a córką. Krystyna Siesicka propaguje również tezę, że jest możliwa przyjaźń między chłopakiem a dziewczyną. Na podstawie motywu rodziców Mady pokazuje, że czasem związek się rozpada po prostu z braku uczuć, zainteresowania jednej ze stron, nie potrzeba do tego żadnej zdrady.
U Siesickiej miłość to coś nieuchwytnego, to fascynacja daną osobą, poczucie bliskości, które po prostu czujemy albo nie: Było coś między Miśką i Piotrem, przed czym chciało się zdjąć kapelusz (s. 88). Siesicka stara się wpoić czytelniczkom przekonanie, że ciągnięcie dziewczyny do łóżka to nie miłość i ten przekaz dla nastolatki jest dobry. Można dyskutować o tym, czy Mariola pokazana jako "ta zepsuta dziewczyna" faktycznie na to zasługuje, i dlaczego to Marcin ostatecznie reprezentuje tę dojrzalszą, bardziej doświadczoną stronę, ale... nie będę się czepiać, bo z drugiej strony kobiety u Siesickiej zasadniczo są silne, inteligentne, pracowite i stanowcze. 
Dla nastolatki z XXI wieku lektura tej książki to także doświadczenie obcowania ze światem, w którym nie ma komputerów, komórek, internetu ani galerii handlowych. 
Oto przemyślenia Marcina: Ojciec mówił zawsze, że "każdy dzień jest swoistą formą walki". Możliwe, ale on przecież znał na wylot lasy kieleckie i zapach prochu. Wywalczył dla mnie ten slogan, którego treść nie ma w sobie nic z wielkiej przygody! Nikt mi nie powie, że łatwo jest dorastać, kiedy ma się wszystko podetknięte pod nos. Właśnie wtedy przychodzą człowiekowi do głowy najgłupsze pomysły. Kiedy ojciec był nastolatkiem, jadł krupnik ze wspólnego kotła. Mnie matka naszykowała tego wieczoru cztery kawałki chleba z szynką i trzy pomidory. I to jest ta różnica (s. 81). 
Zaczęłam się też zastanawiać jak określać gatunek tej powieści. Funkcjonuje jako powieść obyczajowa, ale do jakich obyczajów się odwołuje? Do tych sprzed 60 lat. To może to już powieść historyczna :)?


Igor Barbara Ciwoniuk


Igor ukazał się w 2005 roku. Wydawnictwo Telbit. Jak czytam na stronie Autorki: Książka Igor została nominowana przez Polską Sekcję IBBY do programu „Outstanding Books for Young People with Disabilities 2007″ za literackie przedstawienie problemów dziecka z dysleksją. Projekt ten realizowany jest przez Międzynarodową Izbę ds. Książek dla Młodych (IBBY – International Board on Books for Young People) – niekomercyjne stowarzyszenie mające swoje przedstawicielstwa w 67 krajach.

To na pewno ważne osiągnięcie, chociaż ja ma mieszane uczucia po lekturze Igora Zakładam jednak, że ja czytam to inaczej niż nastolatek 12+, dla którego jest to przeznaczone.
Wydawnictwo Telbit informuje na okładce, że książką Igor otwiera cykl ambitnej powieści dla młodzieży.
Tak, aby zacząć od pochwał: polecam tę lekturę, porusza bardzo ważne problemy nastolatków: dysleksja, przemoc w szkole i poza nią, pierwsze uczucie, emocje związane z rozwodem rodziców, z mężczyznami krążącymi wokół mamy, dojrzewanie seksualne. To miłe, co znam z autopsji, dowiedzieć się, że nie jest się samemu ze swoimi kłopotami, że innych to też nurtuje. Na rynku polskim nie ma za wiele pozycji ukazujących proces dojrzewania z punktu widzenia chłopaka.
Na uwagę zasługują też fragmenty opisujące słabości polskiej edukacji: niezwykle złośliwy obrazek lekcji poświęconej wychowaniu seksualnemu młodzieży, nieradzenie sobie polskiej szkoły z przemocą, z tzw. trudnymi uczniami, nieprzygotowanie pedagogów do pracy z gimnazjalistami. Są też rozważania o pedofilii: jak odróżnić bliskość od złego dotyku? Jest też temat homoseksualizmu: poprzez grę komputerową dowiadujemy się, że Igor zna i akceptuje taką formę związku.
Co mi przeszkadzało? Przede wszystkim forma: opis góruje nad dialogami, co fragmentami jest nużące, przypomina wykład, i to prowadzony z pozycji osoby dojrzalszej, mądrzejszej, żeby nie powiedzieć: wymądrzającej się. Czasami rozważania Igora na temat szkoły, lekcji, mamy, przyjaciół przypominają tyrady kogoś, kto "wie lepiej", ogólnie jest świetny i ma poczucie, że może pouczać innych. W narracji Igora często przebija się obecność dorosłej Autorki: Zauważam przyjazne gesty innych kolegów z klasy. Cieszą mnie one jak mało co, czasem zdobywam się nawet na jakiś niewielki, samodzielny krok w ich stronę.
Trochę drażnił mnie także protekcjonalny ton Igora wobec matki (zwanej Selmą), traktowanie jej jako maskotki, ładnej, zabawnej laleczki: moja śliczna Selma niewinnie uniosła swoje czarne brewki albo: Ostrzegam cię: jeśli zobaczę, że się z nim całujesz albo że cię w ogóle dotyka... Selma zaczerwieniła się (chyba niekoniecznie ze złości), a potem roześmiała się jak szalona - czy rzeczywiście 13-latek tak rozmawia ze swoją mamą? Może. Nie wiem. Mnie to razi. Podobnie jak proponowany przez Autorkę tradycyjny model relacji w rodzinie, relacji damsko-męskich: matka zawsze kocha swoje dziecko najbardziej na świecie, warto unieść się dumą i nie przyjmować alimentów od ojca, a prawdziwie wartościowy facet powinien sam robić remont w domu. Za wręcz nieludzką (:)) uznałam scenę, kiedy Igor szantażem emocjonalnym zmusił mamę chorą na grypę, aby wstała, upiekła mu placki z jabłkami, posłała łóżko i wyprała rzeczy! Nic dziwnego, że potem ciężko chorowała przez kilka dni. Ten epizod jest tak absurdalny, że podejrzewam, iż może Autorka chciała uświadomić czytelnikowi bezwzględność Igora? Ale nie jestem tego pewna, bo po lekturze całości odniosłam wrażenie, że Barbara Ciwoniuk zachwyca się tym oddaniem Selmy.
Na pewno nastolatkom potrzebne są konkretne wytyczne, ale wolałabym, aby pisarz przedstawiał wielu bohaterów i wiele innych modeli życia.
Mimo wszystko książka stanowi ciekawą propozycję. Na pewno przychylnie potraktowana dysleksja to najważniejszy atut tematyczny Igora. Jako polonistce podobał mi się wątek Cichego Donu i wtręty o kulturze ukraińskiej. Warto, aby nastolatki chwytały w trakcie lektury, że coś takiego istnieje.
Na marginesie tylko dodam, że matki w polskiej literaturze młodzieżowej zaskakująco często są bibliotekarkami albo pracownicami domów kultury :) A gdzie świetne fizyczki, dyrektorki banków czy chociażby business woman?
Doceniam wagę poruszanych przez Autorkę tematów i  fakt, że nie ma baśniowego zakończenia.


Pobby i Dingan Ben Rice


Ta książka widnieje w spisie lektur Wojewódzkiego Konkursu Języka Polskiego w województwie wielkopolskim dla klas 4-6 SP. To świadczy o tym, że jest przeznaczona dla nastolatków, którzy chcieliby czasem poczytać coś nie dla samej rozrywki.
Zawartość można streścić następująco: rodzina Williamsonów przybywa do australijskiego miasteczka Lightning Ridge w poszukiwaniu lepszego życia. Głowa rodziny Rex Williamson pije i beznadziejnie próbuje znaleźć w kopalni opali skarb, który pozwoli wszystkim żyć dostatnio. Opowieść snuje nastoletni Ashmol, zazdrosny o przyjaciół swojej młodszej siostry - Kellyane. Chodzi o tytułowych Pobby i Dingan. To wymyślone dzieci, towarzyszące Kellyane wszędzie. Budzi to oczywiście irytację innych, chociaż nie wszystkich. Niektóre dzieci, mające swoich wymyślonych przyjaciół, rozumieją Kellyane bez słów. Niektórzy dorośli bez problemu akceptują niewidzialnych znajomych dziewczynki, kupują im nawet lizaki. Mama Ashmola i Kellyane to Angielka, dla dobra rodziny pozwoliła na przeprowadzkę z Anglii do Australii, ale nie jest szczęśliwa. Istnienie (nieistnienie?) Pobby i Dingan uważa za rzecz naturalną. Odmiennie niż jej mąż, który wyśmiewa Pobby i Dingan. Jednak pewnego dnia "zabiera" przyjaciół córki na działkę i "zostawia" ich tam. Kellyane nie może się pogodzić z ich "stratą". Mimo że tata dwoi się i troi, aby "odszukać" zguby, dziewczynka uważa, że przyjaciele zaginęli/zginęli i nie daje się przekonać, że jest inaczej. Zapada na depresję. Nie wstaje z łóżka, nie je. Odmawia życia.
Ashmol, widząc rozpacz siostry, także szuka Pobby i Dingan. Rozlepia plakaty, wchodzi do pubów, naraża się na wyśmiewanie. Dochodzi do tego problem z tatą, który jest podejrzewany przez miejscowych o zbrodnię najcięższego kalibru - o kradzież opali z działki sąsiada. Miał to jakoby zrobić w trakcie poszukiwań Pobby i Dingan. Wreszcie Ashmol "znajduje" ciała małych przyjaciół siostry, a wraz z nimi magiczny opal. Ashmol urządza "pogrzeb", na który stawia się całe miasteczko. Niestety, Kellyane nadal choruje, jest z nią coraz gorzej, aż do tragicznego końca.
To co napisałam powyżej, to tylko szkic bogactwa refleksji i wątków wpisanych w powieść Bena Rice.
O co chodzi w tej książce? To opowieść o miłości, lojalności i odwadze. O tym, że życie nie jest czarno-białe. Bohaterowie są niezwykle realistyczni: bez upiększeń, mają swoje wady i zalety, nie są jednoznaczni, co zmusza czytelnika do zajęcia stanowiska w ich sprawie. Kim są Pobby i Dingan? Czy to tylko wymyśleni przyjaciele? Czy to emanacje duszy Kellyane? Czy to jej choroba?
Książka Bena Rice na pewno jest warta polecenia, bo za pomocą magicznej przestrzeni kopalni opali, Pobby i Dingan i klimatu onirycznego, przekazuje trudną prawdę o skomplikowanych relacjach rodzinnych, o tym, że rozstania są potrzebne, że śmierć jest wpisana w ludzkie doświadczenie, że prawda jest pojęciem relatywnym i że czasem trzeba przełamać strach przed nieznanym.