Wehikułem czasu i
Czarnym młynem Marcina Szczygielskiego jestem zachwycona.
Natomiast przy Tuczarni motyli mam mieszane uczucia. Z jednej
strony doceniam aluzje do Alicji z Krainy Czarów,
Pożyczalskich czy Przygód Guliwera, żeby wspomnieć najbardziej znane powieści z
,,malutkimi ludzikami", światem na opak i groteską. Z drugiej
strony, głębia nawiązań i liczba szczegółów mnie przerosła.
Główna bohaterka, Maja,
jedzie na ferie zimowe do swojej babci. Na miejscu okazuje się, że
babcia i jej sąsiadka – Monterowa, które nota bene są
czarownicami, uległy silnemu odmłodzeniu. Jako kilkuletnie
dziewczynki wraz z Mają próbują znaleźć winowajcę metamorfozy.
Odkrywają, że ma to coś wspólnego ze szklarnią niejakiej pani
Kaweckiej. Ruszają tam, aby... ulec miniaturyzacji i wplątać się
w wojnę między zwaśnionymi rodami skonstruowanymi na wzór
carskich rodów żywcem z kiczowatych romansów. Dla przykładu:
knazini Natasza Dymitrowa Kropotkin walczy o władzę z von
Hildenburgenhausenami. Wszyscy mają coś wspólnego z motylami...
Bardzo podoba mi się tytuł książki: tuczarnia motyli okazuje się
ostatecznie miejscem wyzwolenia Mai i jej starszych opiekunek.
Wracają do świata ludzi, a w szklarni pozostają motylołaki: cały
ród Von Hildenburgenhausenów, Di Amorelli, La Bonaparte oraz
Kropotkinowie. Niepotrzebny wydaje mi się cały długi wstęp o rodzinie Mai i śniegu, nie wiem czemu służy postać Marka? Ciekawa jest perspektywa istnienia mikroświata w
doniczkach i konewkach, ale jakoś mnie nie porwało. Może jestem,
hmm, za wiekowa?
Nie przepadam też za taką kreską, jaką prezentuje Magda Wosik. Dla mnie za surowa.
Nie przepadam też za taką kreską, jaką prezentuje Magda Wosik. Dla mnie za surowa.